sobota, 18 kwietnia 2020

Na hamaku

czyli bujajmy się

W bardzo luźnym nawiązaniu do huśtawki nastrojów, która mi ostatnio towarzyszy, przedstawiam  w plenerowej sesji na hamaku Prosty Sweterek, wydziergany ostatnio dla Młodszej Córki. 
Zrobiony z włóczki BabyAlpaca Silk od Dropsa, od dołu do góry, na okrągło, bez zszywania. Oczka na rękawy na wysokości karczku nabierane na tymczasowy szydełkowy łańcuszek, a następnie przerabiane z góry na dół. 
Nie wiem jednak, czy w przyszłości nadal będę korzystać z tej metody. Wprawne oko wypatrzy miejsce zmiany kierunku dziergania. Wprawdzie zastosowałam wzór, który miał to ukryć, ale niestety w tym miejscu jest inne naprężenie dzianiny, jest ona mniej rozciągliwa. 
No cóż, następne pouczające doświadczenie na mojej dziewiarskiej ścieżce.
Właścicielką sweterka jest Młodsza Córka. Nie udało mi się jej jednak namówić do zdjęć. Od dzieciństwa ma awersję do pozowania. 
Dlatego w sesji po raz kolejny wzięła udział Starsza Córka. Piękne zdjęcia w plenerze są autorstwa Michała. Dziękuję obojgu za tak atrakcyjną prezentację Prostego Sweterka.
Za słownikiem PWN - "bujać się" oznacza:

1. «zakołysać się»
2.  bujać się pot. «kochać się w kimś»
3.  bujać się pot. «męczyć się z kimś lub z czymś»

Bujanie w pierwszym znaczeniu będzie nas uspokajać i relaksować, w drugim uskrzydlać, a z trzeciego zrezygnujmy.

Bujajmy się więc!
DANE TECHNICZNE:
włóczka: DROPS BabyAlpaca Silk, kolor: błękitny stalowy 8112
zużycie: 306g = 6 motków i ciut 
druty: 3,0 i 2,5 (ściągacze) 

czwartek, 16 kwietnia 2020

Jak długo?

Od dzisiaj  w przestrzeni publicznej obowiązkowo zasłaniamy usta i nos. 
Uszyłam kilka sztuk maseczek z tego, co udało mi się w domu wygrzebać, tzn. z resztek bawełnianej zasłony, którą swego czasu musiałam skrócić oraz z, poświęconej specjalnie w tym celu, bawełnianej poszewki na poduszkę. Nie wspięłam się na wyżyny kunsztu krawieckiego, zresztą niespecjalnie mi na tym zależało. 

Generalnie zaczynam obserwować u siebie postępujące zniechęcenie, do wszystkiego. 
Właściwie prawie nie wychodzę z domu, jedynie na poranny spacer z psem. Popołudniowy i wieczorny obsługują pozostali domownicy. 
Nie chodzę na zakupy - przejęła je córka, która dla swojej higieny psychicznej chętnie wyrywa się na ten moment z domu.
Monotonia domowej izolacji zaczyna odbijać się na mojej psychice. Trudno zmobilizować się do czegokolwiek. Nie robię porządków w szafach, nie biegam non stop ze ścierką. Nie nadrabiam zaległości w czytaniu, bo trudno mi się skupić. Z tego samego powodu nie oglądam filmów czy seriali. Brak mi motywacji. 
Do tego dokłada się jeszcze tragifarsa polskiej sceny politycznej oraz niepewność sytuacji gospodarczej i tego, jak kryzys się odbije się na naszym domowym budżecie. Trudno się od tego odciąć. I chyba nie chcę, bo jednak wolę być świadomą tego, co się w kraju dzieje. 

Stres powoduje bezsenność. Niewyspanie jest powodem stresu. Koło się zamyka.

Przed totalnym ześwirowaniem chroni mnie hobby. Ciągle chce mi się jeszcze brać do ręki druty. Chociaż na chwilę w ciągu dnia. Całe szczęście, że mam tę pasję i możliwość jej realizowania. W przeciwnym razie dostałabym do głowy... Ale jak długo jeszcze dam radę?

W pionie trzyma mnie też praca. Choć narzekam na uciążliwości zdalnego nauczania i na permanentne zmęczenie, to cieszę się, że ją mam.

Minął miesiąc od kiedy świadczymy pracę na odległość. 

Pisałam już wcześniej tutaj oraz tutaj o początkach takiej formy pracy z uczniami oraz o tym, jakie jest to  dla mnie wyzwanie i obciążenie. Zdaję sobie oczywiście sprawę z tego, że taka forma nauki jest też wielkim stresem i obciążeniem dla uczniów i ich rodziców. Ale ja skupię się na swojej perspektywie.

Nie jestem fanką mediów społecznościowych, rzadko utrzymuję kontakty za ich pośrednictwem nawet z członkami rodziny. Jak się głębiej nad tym zastanowię, to dochodzę do wniosku, że nie lubię nawet pisać sms-ów. 
A teraz przychodzi mi pisać i odbierać kilkaset wiadomości tygodniowo. Przy czym nie wystarczy odczytać wiadomości od ucznia. Zazwyczaj jest w niej materiał, który będę musiała ocenić. Nie jestem w stanie zrobić tego od ręki. Moja skrzynka pocztowa w e-dzienniku to wielki misz-masz. Piszą uczniowie różnych klas, w sprawie różnych przedmiotów (uczę trzech), czasami trzeba odpowiedzieć na maile rodziców uczniów, czasami skontaktować się z innymi nauczycielami.

Jak wygląda mój typowy dzień w pracy? 

Rano, nie trzymając się rozkładu godzin lekcyjnych, via e-dziennik wysyłam uczniom przygotowane wcześniej lekcje. Właściwie wysyłam im tylko link do materiałów, które mam skatalogowane przedmiotami i klasami, a następnie datami na moim prywatnym dysku Google. Są to bądź odniesienia do konkretnych tematów i ćwiczeń w podręcznikach, bądź przygotowane przeze mnie karty pracy, prezentacje multimedialne itp. 
Uczniowie dostają coś na kształt mini wykładu popartego przykładami oraz ćwiczenia. Czasami muszą zrobić coś na ocenę, bo niestety nasz system edukacji nie funkcjonuje bez oceniania. Dostają też konkretny termin odsyłania zadań. 

I wtedy zaczyna się praca.

Każdą wiadomość trzeba otworzyć, skopiować, przenieść do odpowiedniego folderu (przedmiot/klasa/treść zadania/termin wykonania), opatrzyć nazwiskiem ucznia i datą.
Uczniowie nadsyłają wiadomości całymi dniami, a nawet nocami. Nie mogę sobie powiedzieć, ok. pracę zaczęłam o 8:00, więc o 16:00 się wylogowuję i mam wolne. Następnego dnia nie będę wiedziała, w co najpierw włożyć ręce. Więc wieczorem siadam jeszcze raz do dziennika i odbieram wiadomości.

W międzyczasie trzeba przygotować materiały na następny dzień oraz znaleźć czas na sprawdzenie zadań, które są na ocenę. Fatalnie sprawdza się w wersji elektronicznej, trwa to kilka razy dłużej niż tradycyjnie.

Ach! Zapomniałam jeszcze powiedzieć, że potwierdzeniem mojej zdalnej pracy nie jest fakt wysłania uczniom poleceń, nawet nie jest nim fakt wpisania tematu do dziennika, lecz jest nim wypełnienie dodatkowego formularza Excel, w którym trzeba wpisać klasę, przedmiot, temat, datę, godzinę oraz .... treść zajęć. Na koniec tygodnia odsyła się to dyrekcji. Tak wygląda e-biurokracja. Jakbym nie miała nic innego do roboty.

Uczniowie się gubią w tym, co już zrobili, a co jeszcze mają zrobić. Nie są zorganizowani. Dlatego dostaję wiele wiadomości typu: Dlaczego dostałem jedynkę, przecież wszystko wysłałem w terminie? Ja mam wtedy dodatkową robotę, bo w tych setkach wiadomości odebranych muszę znaleźć te od konkretnego ucznia i sprawdzić, czy rzeczywiście ma rację. Nigdy nie ma. Odsyłam mu moje polecenia i jego własne wiadomości, żeby sobie przypomniał, co miał zrobić i o czym zapomniał.
Albo inna dość typowa wymówka: Miałem problem z dostępem do Internetu nie odebrałem wiadomości na czas. Ja znowu grzebię, tym razem w wysłanych wiadomościach, klikam funkcję, kto odczytał, a kto nie. I mam czarno na białym z godziną podaną co do sekundy, kiedy uczeń otworzył wiadomość. Muszę mu wtedy napisać umoralniającego maila, żeby nie próbował mnie w przyszłości oszukiwać.

A propos, oszukiwać. 

Na początku zdalnego nauczania odniosłam wrażenie, że większość uczniów pracuje samodzielnie i nawet wyraziłam swój podziw i zadowolenie w tym poście. Muszę jednak zweryfikować swoją opinię - uczniowie masowo stosują metodę: jeden robi, reszta kopiuje. I chociaż tego nie lubię, muszę znowu pisać moralniaki i obniżać oceny.

Nie pracuję przed kamerką w czasie rzeczywistym. I po tym, co zobaczyłam w Internecie - nie zamierzam. W sieci można łatwo znaleźć filmiki z tym, co uczniowie potrafili robić na lekcjach online. Włos się jeży na głowie: zalogowane obce osoby, wulgaryzmy, obsceniczne gesty. Nie, nikt mnie do tego nie zmusi, never.

Mniej więcej tak wygląda moja praca w czasach pandemii. Jestem cały czas w pracy. Jestem zmęczona, wyprana psychicznie.
Moje nastroje to ciągła sinusoida. Można to zauważyć nawet w treści tego posta - zaczęłam bardzo minorowo, bo też tak się czułam, kończę już w trochę lepszym nastroju - blogowanie ma działanie terapeutyczne.

Zadaję sobie jednak pytanie: Jak długo?
Jak długo to jeszcze potrwa? 
Izolacja, ograniczenia, maseczki, nauka przez Internet i wszystko, co z tym wiąże?
Jak długo wytrzymam to ja, moi bliscy, moi uczniowie, my wszyscy?

niedziela, 5 kwietnia 2020

Mój pierwszy raz

czyli kiedy zaczęłam dziergać 

Zwolnienie tempa życia, które narzuca nam obowiązkowa izolacja, skłania do refleksji, do sięgnięcia pamięcią wstecz. Dlatego dzisiaj post wspominkowy.

Pewnie każda z nas, blogujących dziewiarek, zastanawiała się kiedyś nad tym, jak to się w jej przypadku zaczęło. Często czytam: robię na drutach od zawsze, szydełkuję od kiedy pamiętam. 
Nie inaczej jest w moim przypadku. 
Nie potrafię powiedzieć z całkowitą pewnością ile miałam lat, kiedy Mama nauczyła mnie pierwszych oczek szydełkowego łańcuszka oraz pierwszych słupków i półsłupków. Na pewno były to młodsze klasy szkoły podstawowej, może druga, może trzecia klasa. Pamiętam jednak bardzo dobrze uczucia i emocje, które mi wtedy towarzyszyły. Denerwowałam się, bo choć Mama cierpliwie pokazywała mi jak trzymać szydełko i włóczkę, i co po kolei robić, żeby powstał najpierw łańcuszek, a potem pierwszy i drugi rządek robótki, ja nie potrafiłam "załapać", o co w tym wszystkim chodzi. Pamiętam też, że pewnej nocy miałam "tutorialowy" sen - przyśniło mi się, co mam robić, krok po kroku. I... rano już wiedziałam. Potem wystarczyło wziąć do ręki szydełko i zacząć robótkę. Nie przypominam sobie, co to było. Mogę się tylko domyślać, że coś najbardziej podstawowego, jakaś próbka, może szalik dla lalki.
Na drutach nauczyłam się robić niedługo później. Jednak już bez tak spektakularnych iluminacji. 

Przypominam sobie zajęcia ZPT (zajęcia praktyczno-techniczne) - mieliśmy zrobić na drutach szalik - byłam święcie oburzona, że niektórym moim koleżankom, a na pewno wszystkim kolegom z klasy, szaliki te wydziergały mamy albo babcie. Ja swój zrobiłam samodzielnie.

Pamiętam lato przed pójściem do czwartej klasy. Z koleżankami przeskakiwałyśmy niski płot i wchodziłyśmy na teren osiedlowego przedszkola (zamkniętego na czas wakacji), na trawie rozkładałyśmy kocyki i z kolorowego kordonka szydełkowałyśmy ubranka dla bardzo modnych wtedy laleczek bobasków. Lalki były niewielkie ok. 20 cm, plastikowe, kupowane przeważnie w kiosku Ruchu albo na odpustowym kramie. Mogły być rasy białej lub czarnej - to był hit. Żadna z nas oczywiście nie mówiła, że ma lalkę rasy czarnej, wtedy normalne i poprawne politycznie było powiedzenie, że ma się laleczkę murzynkę. Mając te 10-11 lat już się trochę wstydziłam poprosić Rodziców o taką zabawkę, że niby za stara jestem na bawienie się lalkami, ale dostałam taką i dla niej robiłam pierwsze szydełkowe ubranka.

Mniej więcej w tym samym czasie dostałam od Rodziców zestaw pocztówek z postaciami z bajki o Misiu Uszatku. Jakież piękne ubranka miał Uszatek i jego koleżanki Lalki oraz inne postacie. Nie wszystkie były dziergane, ale była to niewątpliwie wielka inspiracja, która podziałała mi na wyobraźnię. Wykorzystałam ją później robiąc ubranka dla lalek moich Córek. 

Mama pracowała w zakładach chemicznych, w których do czyszczenia różnych elementów maszyn używało się odpadów poprodukcyjnych z zakładów dziewiarskich. Czasami przynosiła do domu skłębione, porwane i karbowane po pruciu kolorowe resztki, które później pieczołowicie rozplątywała, związywała i zwijała w kłębek. Z takiej włóczki robiło się modne w latach 80-tych getry w paski i szaliki tak długie, że będąc nawet kilkukrotnie owinięte wokół szyi, to i tak ich końce sięgały prawie do ziemi.
Właśnie z takiej włóczki (bo przecież nie wełny) zrobiłam swój pierwszy w życiu sweter. Byłam wtedy w szóstej klasie, na zdjęciu poniżej mam go na sobie podczas rajdu górskiego w klasie siódmej. Robiony był na prostych drutach, w kawałkach, od dołu do góry. Bardzo długo nie wiedziałam, że można inaczej. Jak widać był w paseczki, granatowo-turkusowe - tego akurat nie widać. Bardzo byłam z niego dumna i często go nosiłam.
W połowie lat 80-tych modny był motyw róży. W ten deseń drukowane były koszulki, bluzy i swetry. Ja nie miałam takiej modnej części garderoby - musiałam ją sobie sama wydziergać. Zrobiłam kamizelkę, a właściwie luźny sweter bez rękawów, wrabiając od przodu motyw róż. Był to mój pierwszy żakard. Nie został niestety uwieczniony na zdjęciu.
Mam za to zdjęcie mojego drugiego żakardu. Ten rozpinany sweter zrobiłam już po maturze, czyli na przełomie lat 80-tych i 90-tych. Chodziłam w nim na zajęcia do kolegium językowego.
W tym samym czasie modne były także oversize'owe swetry robione ściegiem patentowym, czyli brioszką. Nie miałam pojęcia jak ten ścieg się nazywa, ale odnalazłam go w książce "1000... splotów na drutach i szydełkiem" i na podstawie rysunków nauczyłam się go dziergać. Na zdjęciu poniżej jest  jedyny jak do tej pory sweter, który zrobiłam tym ściegiem.
Z drutami praktycznie się nie rozstawałam - dziergałam nawet będąc w ciąży, choć słyszałam, że nie powinnam tego robić, bo zaszkodzi to dziecku, bo będzie poowijane pępowiną itd., itp. Nic takiego oczywiście nie miało miejsca.
Robótkowałam na wakacjach. Tu akurat miałam ze sobą szydełko.
Czasami zabierałam ze sobą druty.
 Oczywiście robótkowałam też  w domu.
Efekty mojej pracy od zawsze nosiły moje dzieci.
Obecnie nadal robię głównie dla Córek, choć i o sobie nie zapominam. Mąż jest dziewiarsko trochę zaniedbany, ale to dlatego, że nie upomina się, żebym mu coś wydziergała.

Z góry przepraszam za jakość zdjęć, ale po pierwsze są to "zdjęcia zdjęć" robionych 30 lat temu, a po drugie, tym razem nie pytałam Córek o zgodę na publikację, więc zapobiegliwie je rozmyłam.

Ciekawa jestem Waszych wspomnień związanych z nauką robienia na drutach czy szydełku. Będzie mi miło, jeśli podzielicie się nimi w komentarzach.