niedziela, 26 stycznia 2020

Floating Colors

czyli mój pierwszy dziewiarski test

Ależ byłam pozytywnie zaskoczona, kiedy na początku stycznia br. zostałam zaproszona przez Renatę z Dziergawki do wzięcia udziału w testowaniu jej nowego projektu. W najśmielszych wyobrażeniach nie przypuszczałam, że tych kilka postów na moim młodym blogu, zaowocuje taką współpracą. 

Śledząc od dłuższego czasu różne dziewiarskie blogi wiedziałam, że projektantki zapraszają do testowania opisów wykonania ich projektów, ale na tym się moja wiedza kończyła. Nie przypuszczam, żebym w najbliższym czasie zebrała się na odwagę, wykazała się inicjatywą i sama zgłosiła się do testowania czegokolwiek. Propozycja Reni ułatwiła mi podjęcie decyzji. Chcę Ci Reniu za nią  bardzo, ale to bardzo podziękować.

Chusta Floating Colors była idealnym projektem dla takiej nowicjuszki jak ja, dlatego, że opiera się na jednym wzorze, forma strzałki była już mi wcześniej znana i wiedziałam też, że narzucony termin na pewno nie będzie przeszkodą, bo właśnie zaczynały się ferie zimowe, więc dysponowałam czasem wolnym. Zgodziłam się, bo nie znalazłam argumentów, które kazałyby mi odmówić i dlatego, że ciekawość nowego doświadczenia przeważyła.

Ponieważ w domu nie miałam włóczki odpowiedniej na ten projekt, musiałam się w nią zaopatrzyć. Nie chciałam zamawiać przez Internet, bo zależało mi na tym, by jak najszybciej rozpocząć testowanie. Udałam się więc do dość dużej pasmanterii w centrum mojego miasta, którą prowadzą dwaj panowie😀, bardzo mili i na pierwszy rzut oka kompetentni. Polecili mi bardzo dobrą jakościowo, gradientową włóczkę Lana Grossa Twisted Cashmerino. Jednak wprowadzili mnie w błąd podając niewłaściwą informację o wadze, metrażu i procentowym składzie włóczki. Wynikało to z faktu, iż motek posiadał etykietę zastępczą. Całe szczęście znalazłam włóczkę na stronie producenta, i podana tam gramatura odpowiadała stanowi faktycznemu. Normalnie takie rzeczy nie zaprzątałyby mojej uwagi, ale wiem już, że w testach wszystko musi być dokładnie zmierzone i zważone. 
Chusta z tej włóczki jest leciutka, bardzo przyjemna w dotyku i nie podrażnia szyi. Jedyne moje rozczarowanie związane jest z faktem, że w gotowej chuście widać wyraźne przejścia kolorów jeden w drugi, a mnie zależało na tym, by były one płynne i niezauważalne. Ale na to już nic nie poradzę.

Testowanie Floating Colors było dla mnie nowym doświadczeniem na wielu poziomach:

Nauczyłam się czytać opisy - jestem wzrokowcem, więc obrazki do tej pory lepiej do mnie przemawiały.

Nauczyłam się ściegu brioszki, w której nie stosuje się narzutów, lecz oczko z poprzedniego rzędu. Na pewno wykorzystam ten sposób w kolejnych moich pracach.

Nigdy tak skrupulatnie nie mierzyłam, ani nie ważyłam udziergów, w ogóle nigdy tak starannie nie dokumentowałam swojej pracy. Okazuje się, że do podstawowych narzędzi pracy dziewiarki zaliczyć trzeba wagę kuchenną.

Tym razem wyjątkowo przyłożyłam się też do fotografowania gotowego produktu. Wyobrażałam sobie, że zaprezentuję chustę na tle cudownego zimowego krajobrazu. No ale cóż... zimy w tym roku nie było i chyba już nie będzie, przynajmniej w aglomeracji śląskiej. I tak dobrze, że udało mi się wykorzystać chyba jedyny słoneczny poranek tegorocznych ferii. Plan sesji to ogródek działkowy Rodziców.

No i wykorzystałam wreszcie moje konto na Ravelry. Założyłam je już kilka lat temu, ale nigdy się z nim dobrze nie zapoznałam, używałam tylko biblioteki. Nadal nie czuję się na nim swobodnie, ale już mnie przynajmniej nie przeraża.

Testowanie było dla mnie nowym, bardzo interesującym doświadczeniem.

DANE TECHNICZNE:
Chusta Floating Colors - projekt Renata Witkowska
Włóczka: Lana Grossa Twisted Cashmerino 90% merino 10% kaszmir, 150g = 900m
Zużycie: 122g = 732m
Kolor: Newshades 2 
Druty: 3.0

czwartek, 23 stycznia 2020

Hearts blanket crocheted with heart

czyli koc w serca z sercem dziergany

Trzy lata temu Starsza Córka wyprowadziła się na tzw. swoje. W prezencie ode mnie dostała koc. Koc - by miała ciepło, przytulnie i żeby kojarzył jej się z domem rodzinnym.
Potrzebowałam dwóch miesięcy na wyszydełkowanie 160 kwadratowych elementów, połączenie ich w całość i wykończenie brzegów.
Ale po kolei.
Na Pintereście wygrzebałam mnóstwo schematów szydełkowych kwadratów z motywami na dziecięce kocyki. 
I cóż z tego, że dziecię dorosłe... Z pewnych rzeczy się przecież nie wyrasta. 
Spodobały mi się te w bąbelki. Niektóre wypróbowałam, np. poniższą biedronkę, ale doszłam do wniosku, że ilość bąbelków we wzorze ma zasadnicze znaczenie. 
Po pierwsze: im ich więcej we wzorze, tym bardziej czasochłonne staje się wydzierganie jednego kwadratu. 
Po drugie: im więcej bąbelków, tym więcej włóczki trzeba zaplanować. 
I po trzecie: im więcej bąbli, tym sztywniejszy kwadrat, a na tym mi raczej nie zależało.
Biorąc powyższe argumenty pod rozwagę zdecydowałam się na wiele symbolizujący motyw serca.
Użyłam dostępnej w osiedlowej pasmanterii najtańszej akrylowej włóczki Kocurek w pięciu kolorach (na zdjęciu nie ma białego, z czego wnioskuję, że dołączyłam go później). Nie pamiętam już ile motków zakupiłam, przypuszczam, że po trzy z każdego koloru, plus dodatkowe dwa ciemnoszare z przeznaczeniem na łączenia i wykończenia brzegów. Nie zapisałam sobie ile włóczki zużyłam, ale koc jest dość ciężki, waży na pewno ponad kilogram.
Każdy element to 29 półsłupków przerabianych przez 5 rzędów, w szóstym zaczyna wrabiać się wzór wg schematu. Bąbelki robione są  pięcioma słupkami wbijanymi w to samo oczko. Jak się je robi można podpatrzeć np. tutaj. Góra to jeszcze sześć rzędów półsłupkami. Ja wyszukałam ten nieskomplikowany schemat na Pintereście, ale jest on też dostępny za darmo na Ravelry.
Założyłam sobie, że koc będzie szeroki na 10 elementów i na 16 elementów długi.  Dlaczego? Bo to proporcje zbliżone do harmonicznego złotego podziału.  Tak więc do wydziergania było 160 kwadratów. 
I tu objawiają się dwie, a nawet trzy szkoły dziergania: 
  1. wyszydełkowanie wszystkich kwadratów i dopiero potem łączenie ich w całość. Daje to więcej czasu na przemyślenie, w jakich kombinacjach kolorystycznych je zestawić. Ale nuda robienia ciągle i ciągle tego samego zabiłaby mnie w połowie pracy.
  2. dołączanie od razu powstających elementów jeden po drugim.  To sposób chyba dla najbardziej niecierpliwych. Dla tych co już teraz, natychmiast muszą widzieć efekt swojej pracy. Jest to jakaś metoda, nie powiem, ale trzeba mieć już zaplanowaną koncepcję i się jej trzymać, no chyba, że idzie się na tzw. żywioł i chce się uzyskać efekt chaosu.
  3. i trzecia metoda, to wydzierganie 10 elementów tworzących krótszy bok i łączenie ich w całość. 
Ja stosowałam tę ostatnią strategię. Unikałam w ten sposób monotonii dziergania ciągle tego samego, no i szybko widziałam progres, mogłam się cieszyć z tego, że kocyka przybywa.
Dzisiaj, gdybym miała robić koc wg powyższego schematu, ograniczyłabym się tylko do dwóch kolorów i powstałaby zwykła szachownica. 
A jeżeli musiałabym użyć pięciu kolorów, to inaczej bym rozplanowała ich rozmieszczenie. 
Nic straconego, Młodszej Córce też obiecałam swego czasu koc na jej mieszkanie. I chyba mam więcej czasu w zapasie niż dwa miesiące. Nie muszę się więc spieszyć z projektem. Na pewno coś ciekawego wymyślę.
Koc wyszedł dość duży: 130cm x 192cm. 
Ciekawe, bo przy szerokości 130cm złota proporcja powinna wykazać 208cm długości. Najwyraźniej kwadraty nie są kwadratami tylko prostokątami. 
Koc wykończyłam ciemnoszarą listwą z bąbelkami, ogromną ilością bąbli. 

Zdjęcia nie oddają urody koca i nie pokazują jego detali, bo robione były dawno, kiedy nie miałam bloga, a myśl o nim była mniejsza niż ziarenko gorczycy. W związku z tym terminy: światło, kadrowanie, kompozycja, ostrość nie zaprzątały mi uwagi. Dobrze, że w ogóle zrobiłam jakieś zdjęcia i je zachowałam w czeluściach mojego komputera.
Pomimo tego, że użyłam najtańszej w 100% sztucznej włóczki akrylowej, to koc jest przyjemny w użytkowaniu. Spełnia swoją funkcję estetyczną, a także "grzewczą". 
Co potwierdzić mogą Stworzenia duże...
...i małe😀
Tyle o kocyku w serca, zrobionym od serca, z matczynym sercem wkładanym w każdy przerobiony (pół)słupek.

dane techniczne:
włóczka Kocurek 100% akryl w pięciu kolorach
szydełko nr 3
zużycie: ? - podam jak odwiedzę Córkę i zważę koc😀
dziergane między 15.02.- 08.04.2017 r.

piątek, 17 stycznia 2020

Bunnies farm

Miałam kiedyś króliczą fermę...

W maju 2017 zafiksowałam się na robienie króliczków amigurumi. Mnożyły się w tempie prawdziwych królików. Jednego dnia dziergałam golasa, drugiego go ubierałam w sukienkę lub spodenki, a już trzeciego dnia króliczek dostawał rodzeństwo. I tak przez cały miesiąc.
Włóczkę (chyba bawełno-akryl; chyba bo napisy na banderolce były tylko po chińsku, ale na oko i w dotyku kojarzyło mi się z takim składem) kupowałam w dużym osiedlowym chińskim sklepie, aż wypełniłam pieczątkami dwie lub trzy karty lojalnościowe, za które oczywiście wybierałam kolejne kolory, aż do wyczerpania zapasów.
Pani Chinka Właścicielka nie wytrzymała z ciekawości i zapytała łamaną polszczyzną, co z tego robię - zgodnie z prawdą powiedziałam, że zabawki - amigurumi. Pokiwała głową ze zrozumieniem i powiedziała, że oprócz mnie jeszcze jedna klientka wykupuje w tym celu tę kolorową włóczkę.
Do wypełnienia wnętrza króliczkowego ciałka użyłam jyskowych jaśków. Wyszło niedrogo i wydajnie.
Króliczki powstały według darmowego projektu Dress Me Bunny autorstwa Sharon Ojala, który spersonalizowałam, dodając królikom dwa okrągłe policzki. Ubranka dla króliczka chłopczyka i króliczka dziewczynki są również autorstwa Sharon,  były one punktem wyjścia dla garderoby moich "futrzaków". 
Przy tej króliczce poniżej zaszalałam i dałam jej detale wymagające więcej pracy. 
Nosek nie jest wyhaftowany, jak w przypadku wcześniejszych króliczków, lecz robiony osobno i doszywany. 
No i te oczy: mają źrenice, tęczówki, białka i nawet powieki. 
Poza tym sukieneczka ma  rękawki - bufki i kokardkę, a buciki są zdejmowane - tak samo jak i sukienka. Można by się pokusić o garderobę na zmianę. Dziewczynkom na pewno by się spodobało.
Królicza ferma przestała istnieć, bo wszystkie "futrzaki" w podskokach opuściły rodzinne gniazdo (?).
Jeden trafił do Babci, dwa do Bliźniaków z Mazowsza, Starsza Córka też się jakimś zaopiekowała. A co z resztą? Szczerze - nie pamiętam. Na pewno rozdałam.
Mnie pozostały słodziaki na zdjęciach. No i wystarczy. Dobrze, że je zrobiłam - króliczki i zdjęcia.