czwartek, 31 grudnia 2020

Randomowe résumé

czyli dziewiarskie migawki '2020 oraz życzenia noworoczne

    Rok 2020 nareszcie dobiega końca. Był to rok niepodobny do żadnego innego, który pamiętam z mojego niekrótkiego przecież, bo już półwiecznego życia. Rok, który przewartościował mój sposób myślenia o rzeczach ważnych i mniej ważnych. Rok, w którym rzeczy nie do pomyślenia stawały się faktem. Rok, który w wielu obszarach wyrzucił mnie poza sferę komfortu.
    Jutro przychodzi symboliczne nowe. Może za rok powiem sobie, że byłam naiwna, ale dzisiaj mam wielką nadzieję na powrót normalności. I właśnie za tę normalność, która dla mnie oznacza wolność, spokój i bezpieczeństwo, wzniosę z mężem o północy toast grzanym winem.

    Żeby nie zwariować od pandemiczno-polityczno-zawodowych emocji, tak często jak tylko na to pozwalały obowiązki, chwytałam za druty lub rzadziej za szydełko.    
    Powstały przeróżne projekty od tych bardzo dużych, przez średnio pracochłonne, aż po całkiem niewielkie. Losowo wybrałam dziewięć prac, które w jakimś stopniu są reprezentatywne.

    Największym projektem anno domini 2020 jest sukienka Plain & Striped Dress. W styczniu i lutym dosyć często nosiłam ją do pracy. Teraz zalega w szafie, bo zdalna praca z domu nie mobilizuje mnie do wymiany dresu na coś bardziej wyjściowego.
    Mniej więcej na połowę roku 2020 przypadła moja fascynacja okrągłymi karczkami. Z początku nie szło mi łatwo i dlatego poniższy sweterek otrzymał miano Wymęczony Ulubiony. Zgodnie z drugim członem nazwy lubię go nosić.
    Na fali sukcesu Wymęczonego Ulubionego wydziergałam Hydrę. Zainteresowanych etymologią nazwy swetra odsyłam do postu. Ze względu na owersajzowy fason noszę go też w miarę często.
    W kardiganie Hokkaido zapisane jest zarówno moje niesłabnące zainteresowanie formą okrągłego karczku, jak i zabawa w domowe farbowanie włóczki. Stanie nad parującym garem i mieszanie, niczym czarownica, kolorowych barwników, by następnie zanurzyć w nim wełnę, którą odzyskałam ze sprutego nienoszonego swetra, wspominam jako świetne doświadczenie pełne ekscytacji w oczekiwaniu na końcowy efekt. Super zabawa, ale wymagająca dużej ilości wolnego czasu, dlatego poświęciłam się jej tylko w okresie wakacyjnym.
    Chusta Serwatka jest również efektem własnoręcznego farbowania, a jej nazwa nawiązuje do miejscowości, w której została wydziergana podczas urlopowego wyjazdu.
    W tym wyjątkowym roku pandemii nie mogłam się oprzeć, by nie skorzystać ze znalezionego w sieci wzoru na szydełkową chustę o wiele mówiącej nazwie Virus Shawl. Ponieważ dokonałam małej modyfikacji, czyli wariacji, moją wersję nazwałam Zwariowany Wirus. Chusta w tym sezonie jest moją ulubioną - noszę ją najczęściej.
    Moim odkryciem ostatniego kwartału 2020 roku są skarpetki. Zafiksowałam się na ich punkcie i zrobiłam do tej pory 14 par. Niektóre doczekały się wpisu na blogu.
        Oczywiście w mijającym roku działo się dużo więcej niż pokazałam. Najistotniejsze jest jednak to, że dziewiarska pasja mnie nie odpuszcza, że ciągle mi się chce, że w głowie lęgną się pomysły i ustawiają się w kolejce do realizacji w 2021 roku. Dlatego moje życzenia noworoczne brzmią:

    W Nowym Roku 2021 
życzę sobie i wszystkim odwiedzającym mój blog Dziewiarkom i Dziergającym Panom,
wielu wspaniałych rękodzielniczych inspiracji, 
nieustającej motywacji do wcielania w życie cudownych,  kreatywnych pomysłów 
oraz 
nieprzemijającej chęci dzielenia się nimi w dziewiarskiej blogosferze.

Pozdrawiam noworocznie

Bokasia :-)

niedziela, 20 grudnia 2020

Errare humanum est

 czyli błędy, gnioty i niedoróbki

    Seneka Młodszy: "Errare humanum est, sed in errare perseverare diabolicum"Błądzenie jest rzeczą ludzką, lecz trwanie w błędzie jest diabelską pomyłką.

    Czytając dziewiarskie blogi, a nawet przeglądając mój własny, odnoszę wrażenie, że dzierganie to nieustające pasmo sukcesów. Czyż nie jest tak, że pokazujemy niemal wyłącznie udane projekty, pięknie sfotografowane, w ciekawej scenografii lub na tle pięknych plenerów przyrody? Oczywiście, że tak jest i nie ma w tym nic dziwnego. Przecież chcemy się pokazać światu z jak najlepszej strony. Nic w tym zdrożnego.
    Czasem przemycamy w treści postów lub w komentarzach informacje o tym, że coś nam się nie udaje, że nie mamy natchnienia, że zaliczamy prucie za pruciem. Ale raczej nie jest normą, że dzielimy się z szerokim gronem odbiorców swoimi niepowodzeniami. Zastanawiam się, czy w ogóle je dokumentujemy, no bo i po co?
    Przypuszczam, że wszyscy mamy za sobą jakieś negatywne doświadczenia związane z naszą pasją. Jednak zgodzicie się chyba ze mną, że wszystkie te, wydawałoby się zmarnowane godziny, poświęcone na nieudane projekty, czegoś nas nauczyły. Czasami pozwalały nam opanować technikę, innym razem zrozumieć formę, a jeszcze kiedy indziej nauczyć się dobierać włóczkę do projektu.
    W moim dość długim dziewiarskim życiu wielokrotnie popełniałam błędy. Zresztą nadal je robię i rzadko jestem w 100% zadowolona z efektu końcowego. Ale być może akurat to niezadowolenie, ten niedosyt jest siłą napędową mojej pasji? Chyba właśnie tak jest. Świadomość własnej niedoskonałości skłania mnie do poszukiwań, do podejmowania kolejnych prób i w konsekwencji do rozwoju.
    Dzisiaj się "pochwalę" kilkoma pracami, które z różnych powodów są nieudane. Wybór miałam  bardzo ograniczony, bynajmniej nie z powodu z niewielkiej liczby takich chybionych projektów, lecz ze względu na to, że ich nie fotografowałam. 
    
    Na pierwszy ogień idzie ażurowa narzutka zrobiona na szydełku według projektu znalezionego na DROPS design. Wiem, że zdjęcie jest nieostre i nie  można się dokładnie przyjrzeć, ale ta fatalna jakość fotografii też wpisuje się w temat dzisiejszego postu - wspaniały przykład niedoróbki:-) Jeśli zaś chodzi o samą narzutkę, to zaliczam ją do nieudanych projektów nie ze względu na formę, wzór czy brak staranności wykonania, lecz z powodu użycia niewłaściwej włóczki. Nie pamiętam już jej nazwy, ale był to jakiś syntetyk i mimo, iż nitka była cieniutka i przyjemna w dotyku, a gotowa narzutka składała się głównie z dziurek, to i tak grzała niemiłosiernie. Nie dało się w niej chodzić latem, a na zimową też raczej się nie nadawała. Gdybym użyła bawełny pewnie miałabym ją do dzisiaj, bo fason i kolor bardzo mi odpowiadały. A tak poszła do kontenera organizacji charytatywnej.
rok 2015
    Kolejny chybiony udzierg to sweterek dla maluszka. W tym przypadku również głównym błędem było użycie niewłaściwej włóczki. Na moje usprawiedliwienie powiem tylko, że wtedy nie odkryłam jeszcze bogactwa naturalnych wełenek w sklepach internetowych, a w osiedlowej pasmanterii były tylko akryle. Choć minęło już kilka lat, to do dzisiaj pamiętam skrzypienie pod palcami tej akrylowej włóczki, brr... Ale było to całkiem pouczające doświadczenie - pierwszy raz wydziergałam w jednym kawałku korpus swetra wraz z rękawami oraz zrobiłam pierwszy w życiu kaptur;-)
rok 2015
    Następna moja porażka to sweter, którego ani razu nie założyłam. Powód taki sam jak w powyższych przykładach - niewłaściwa włóczka. Skład włóczki - bawełna z akrylem - nie wskazywał na to, że będę niezadowolona. A jednak... Sweter okazał się być jakiś 
taki gumowaty. Śmieszne, ale tak zapamiętałam swoje odczucia dotykowe:-) 
Przyglądając się zdjęciu widzę, że nauczyłam się już raglanu, ale jeszcze nie umiałam robić podkroju dekoltu w swetrze robionym od góry i dostrzegam jeszcze, że rękawy zszywałam, czyli nie znałam magic loop'a i nie potrafiłam dziergać rękawów na okrągło.
rok 2017
    Komplet "Sweter plus czapka" były przez córkę noszone, ale tylko dlatego, że nie przeszkadza jej podgryzanie wełny. Wełna skarpetkowa, jak sama nazwa wskazuje, najlepiej nadaje się do wyrobu skarpetek. Czapki i swetry wykonane z szorstkiej skarpetówki, nie każdy będzie w stanie nosić. W tym czasie nadal nie umiałam robić na okrągło, dlatego czapkę zszywałam. Gdyby wełna nie tworzyła wzoru, to może ten szew nie rzucałby się tak w oczy. Sweter też jest na plecach łączony z dwóch kawałków - co wyraźnie widać i nie prezentuje się to estetycznie. Dzisiaj nie popełniłabym już takiego błędu.
rok 2017
    Przedstawiony poniżej sweter nie mogę nazwać nieudanym. Fason był w porządku, użyłam super miłej w dotyku 100% wełny z alpaki, zastosowałam ciekawą linię raglanu, podwójne dwukolorowe wykończenie dołu swetra oraz rękawów. Super. Ale... Co to się wydarzyło wokół dekoltu?!  Właściwie to najpierw zadziało się źle koło szyi, ale zignorowałam ten fakt i robiłam dalej, a kiedy już byłam u dołu swetra, to już wiedziałam, co zrobiłam źle chcąc uzyskać podwójną warstwę przy dekolcie i wykończenie dołu i rękawów zrobiłam już poprawnie.
rok 2018
    Na pierwszy rzut oka poniższej chuście nie można niczego zarzucić - prosty jersey z ażurowymi listkami na brzegu. No właśnie, na oko wszystko jest ok, ale w dotyku i komforcie noszenia wszystko było nieokej. Winna była włóczka - 10% wełna, 10% mohair, 80% akryl. Może i jestem francuskim pieskiem, ale sztuczności wywołują u mnie dyskomfort, który każe mi zrezygnować z noszenia takiego udziergu - chusta trafiła do kontenera z ciuchami.
rok 2018
    Na koniec pokażę mój błąd, który nie polega na wyprodukowaniu gniota, który nie nadaje się do niczego z powodu braku techniki czy zastosowaniu niewłaściwych wzorów i materiałów. Moim błędem było podjęcie pochopnej decyzji, nie tylko o rezygnacji z kontynuowania projektu, ale pójście o krok dalej i sprucie tego, co już zrobiłam. Otóż, porwałam się z motyką na słońce i zaczęłam robić filetową firankę. Wyzwanie było duże, bo i rozmiar miał być spory. W dodatku miały to być dwie identyczne sztuki. Kiedyś naprawdę lubiłam szydełko i produkowałam sporo zazdrostek, serwetek, bieżników czy obrusów. Ale ten projekt mnie przerósł. A mogłam go po prostu odłożyć na jakiś czas i wrócić do niego, choćby po paru latach. Cóż, stało się - co nagle to po diable.
rok 2015
    Z tych moich potknięć i niedoróbek mógłby powstać cały serial, ale przecież nie o to chodzi, żeby je tu wszystkie wymienić i pokazać. Chciałam tylko powiedzieć, że każda moja próba dziewiarska, każde  bardziej lub mniej udane doświadczenie, czegoś mnie nauczyło. I nie wiem, co musiałoby się wydarzyć, żebym nie chciała próbować dalej. Najfajniejsze w mojej pasji jest to, że jest to studnia bez dna, zawsze znajdzie się coś, co będzie dla mnie interesującą nowością, z którą będę chciała się zmierzyć.

niedziela, 6 grudnia 2020

Dziewiarsko monotematycznie

 czyli jeszcze raz skarpetki plus wrażenia ze zdalnego

    No tak, zaskarpetkowałam się. Od dwóch miesięcy nic innego nie schodziło mi z drutów. Zrobiłam ich kilkanaście. Najpierw poszukiwałam idealnej dla mnie formy. Znalazłam ją w instrukcji Intensywnie Kreatywnej. Później bawiłam się trochę wzorami, ale bez szaleństw, tylko jakieś nieskomplikowane wzory strukturalne i ażur użyty raz w parze, którą dzisiaj prezentuję. Do żakardu nie miałam cierpliwości. Za dużo plątających się jednocześnie nitek i żyłek.
    Nie wszystkie pary zostały sfotografowane. Sama nie wiem dlaczego, chyba z braku czasu, odpowiedniego światła, lub z powodu natychmiastowego oddania w ręce nowych właścicielek i właścicieli:-) 
    Tę parę zrobiłam dla siebie. Są dwukolorowe. Ale wynika to, jak to u mnie, nie z przemyślanego wcześniej projektu, lecz z konieczności dostosowania się do włóczkowych zasobów. Wcześniej z różowej wydziergałam moje najpierwszejsze;-) skarpety w życiu (klik), a z szarej przedostatnie - te nie miały jeszcze swojej premiery na blogu. Zostało mi trochę resztek miłego w dotyku 100% merynosa, ale za mało, żeby powstały dwie jednokolorowe sztuki. Chyba, że jedna skarpeta byłaby różowa, a druga szara. Ojej, wpadłam na to w tej chwili, szkoda, że nie wcześniej, bo pewnie tak bym zrobiła :-)
    No cóż, teraz nie będę już niczego zmieniać. Do momentu wyrabiania pięty (zaczynałam od palców) dziergałam na różowo, następnie piętę i cholewkę robiłam szarą nitką, by zakończyć krótkim różowym ściągaczem. O ile pierwszą sztukę dziergałam sobie na luzie, to drugą z duszą na ramieniu, czy wystarczy mi włóczki. Dojechałam do końca na kompletnych oparach. Wystarczyło, ale ledwo, ledwo.
    
    W całym procesie produkowania skarpetek największy dla mnie problem stanowiło zakończenie ściągacza, bo albo było zbyt luźnie i tworzyła się nieelegancka falbanka, albo było za mało elastyczne i czuć było opór przy zakładaniu. Dlatego w dwóch lub trzech parach zrezygnowałam ze ściągacza na rzecz takiego wykończenia:
    Taka plisa wygląda ładnie w damskich skarpetkach, ale nie pasuje do męskich. Musiałam rozgryźć temat elastycznego zamykania oczek w ściągaczu. Przejrzałam chyba wszystkie dostępne na YT tutoriale. Stosowałam zarówno włoskie zamykanie oczek, jak i metodę przerabiania większym rozmiarem drutów. Nie byłam jednak zadowolona.  W końcu skorzystałam z metody z narzutem z kanału Wełniany Grajdołek. Efekt wizualny jest taki jak widać na zdjęciach, zaś użytkowy - zapewniam, że jest naprawdę elastyczny, nie czuć oporu nitki przy zakładaniu, no i przy noszeniu tym bardziej.
    O ile pierwsze skarpety powstawały na fali ciekawości nowej umiejętności oraz poszukiwania formy i zabawy wzorami, to ostatnie 2-3 pary dziergałam dlatego, że na większe gabarytowo projekty lub wymagające znacznej koncentracji uwagi nie miałam ani sił, ani czasu. 

    Ostatnie trzy tygodnie były dla mnie bardzo wyczerpujące, głównie psychicznie. Tyle czasu pracuję zdalnie w oparciu o platformę Teams. To znaczy zdalnie pracuję już dłużej, ale z teamsami od połowy listopada. Nie od marca, kwietnia, maja czy czerwca, kiedy to szkoły przeszły na zdalne, lecz powtórzę jeszcze raz - od połowy listopada. Informację o przejściu na tę platformę podano nam nauczycielom w czwartek, w piątek popołudniu odbyło się 1,5 godzinne szkolenie, po którym umiałam tylko utworzyć sobie zespoły przedmiotowe i wpisać plan lekcji do kalendarza, a od poniedziałku ruszyło regularne nauczanie. Och, zapomniałabym nadmienić, że uczniowie wcale nie zostali przeszkoleni. Tak traktuje się nauczycieli, uczniów i rodziców. 
    To, co przeżyłam w weekend poprzedzający oraz w pierwszym tygodniu pracy z tym medium, jest koszmarem, którego długo nie zapomnę. Pomijam fakt, że weekend, który z założenia ma być czasem wolnym od pracy, musiałam w całości poświęcić na przeglądanie filmików na YT, które z perspektywy czasu i trzytygodniowego doświadczenia mogę powiedzieć, że owszem są bardzo przydatne, ale wtedy będąc kompletnie zielona, zestresowana i dodatkowo pod presją czasu, niczego mi w głowie nie rozjaśniały. 
    Dla niezorientowanych w specyfice pracy nauczyciela w dobie zdalnego nauczania nadmienię, że lekcje to nie tylko bezpośredni kontakt z uczniami (w moim przypadku audio, bo sieć nie dźwiga obciążenia video) i przekaz ustny, to także przygotowanie materiałów w cyfrowej formie (pliki tekstowe, prezentacje multimedialne, linki do filmików edukacyjnych, aplikacje z multimedialnymi wersjami podręczników - jeśli takie są dostępne), przygotowanie materiałów sprawdzających wiedzę uczniów, następnie sprawdzanie tych form i ocenianie uczniów. Przy czym jeden uczeń odsyła zadanie przez zakładkę Prace, inny wkleja ją do czatu, jeszcze inny przesyła w wiadomości poprzez dziennik elektroniczny. Trzy przedmioty, ponad setka uczniów i trzy źródła, z których korzystają. 
    Przygotowanie materiałów to jedno, ale trzeba je umieć uczniom zaprezentować i udostępnić. Udostępnić z głową - niektóre do edytowania, inne tylko do odczytu. Trzeba umieć wytłumaczyć uczniowi, jak i gdzie ma szukać tych materiałów na platformie, jak ma wykonać zadanie na ocenę - inaczej zabierze się do tego uczeń, który korzysta z komputera, inaczej ten, który pracuje z komórką. Teraz jestem już "mądra", potrafię ucznia poinstruować, wiem, jakie problemy techniczne może napotkać i jakie kroki musi wtedy wykonać. Ale musiałam do tego dochodzić sama, no może jeszcze z mężem. Mąż pracuje w tej samej szkole, więc jest w bazie danych i mogliśmy sobie utworzyć testowy zespół klasowy i ćwiczyć prezentowanie czy przesyłanie materiałów - to od strony nauczyciela, a także odbieranie i odsyłanie materiałów - to z perspektywy ucznia. Odpowiedzialność za naszą pracę i za uczniów nie pozwoliła nam odpuścić. Jednak, czy tak ma wyglądać szkolenie nauczycieli? Poczucie, że zostaliśmy potraktowani totalnie bez szacunku, towarzyszy mi cały czas obok uczucia oburzenia, złości i frustracji. Do tego dochodzi wszystko to, co się dzieje w kraju - w sferze zdrowotnej, społecznej i politycznej. Czasami wszystkiego się odechciewa. 
    W pierwszym tygodniu pracowałam po 12-15 godzin dziennie - teraz pracuję już krócej, szybciej idzie mi przygotowywanie materiałów, czuję się pewniej w używaniu niektórych narzędzi Teamsa, co daje mi jako taki komfort psychiczny. Znajduję nawet czas, by w weekend usiąść i napisać post na blogu:-)
    Trzy tygodnie - tylko i aż tyle wystarczyłoby, żeby spokojnie przeszkolić nauczycieli oraz uczniów, żebyśmy wszyscy spokojnie przeszli na zdalną formę nauczania. A to, że przejdziemy było wiadome przecież już od pierwszego dnia szkoły. Ech, szkoda słów.
    Temat skarpetek na razie schodzi z mojego harmonogramu. Tęsknię już za czymś innym. Nie wiem jeszcze co jako pierwsze narzucę na druty. Czy będzie to chusta, bo mam kupionego jeszcze w wakacje wełnianego Kokonka, czy będzie to kardigan, bo włóczka leży już od roku i przydałby mi się gruby rozpinany sweter, czy może będzie to szybka czapka, bo wełna leży już od zeszłej zimy? Zobaczę - a może odejdę od swojej zasady, żeby dziergać tylko jedną rzecz i narzucę jednocześnie wszystkie trzy pomysły na druty?

DANE TECHNICZNE:
włóczka: TALENTUS Merino Wolle,100% merino, 50g/170m
zużycie: 62g
druty: 2,0

niedziela, 22 listopada 2020

Happy anniversary to me

czyli wszyscy nosimy moje udziergi :-)

    Ależ ten czas pędzi! Dzisiaj mija rok od opublikowania pierwszego postu na moim blogu. 

    Długo, bo prawie pięć lat, zbierałam się do stworzenia tego miejsca. Z podziwem i z nutką zazdrości zaglądałam na blogi dziewiarek, najpierw tylko czytając wpisy i podziwiając piękne prace, później nieśmiało zaczynając komentować i zabierać głos w dyskusji. Wiele blogów wciągało mnie do tego stopnia, że zaczynając od kilku najbardziej aktualnych wpisów, decydowałam się przeczytać blog chronologicznie od początku do końca. A trzeba nadmienić, że czasami było to kilka lat intensywnego blogowania :-) Czytałam jak dobrą lekturę do poduszki. Z wielkim zainteresowaniem śledziłam ewoluowanie tych blogów, rozwój warsztatu dziewiarskiego, ale przecież nie tylko dziewiarskiego, ich bardzo kreatywnych właścicielek. Największą inspiracją były dla mnie (kolejność przypadkowa): swetry doroty, Wełniane myśli, Asja knits, Robótki Zdzichy, Biegając z drutami, Motki w szale i reszta, U Sivuchy i Bujanie w obłokach, czyli okiem i uchem Gackowej. Dziękuję Wam Dziewczyny za natchnienie!
    Wprawdzie mentalnie zbierałam się bardzo długo, ale decyzję podjęłam spontanicznie, bez jakichś wielkich przygotowań. Po prostu weszłam w bloggera, na niewygodnym dla mnie w użyciu urządzeniu, tzn. na tablecie, poprzeglądałam dostępne motywy, wybrałam moim zdaniem najbardziej atrakcyjny wizualnie i wstawiłam pierwsze zdjęcie, pisząc przy tym kilka zdań. 
    Bardzo szybko okazało się jednak, że wybrany motyw nie dysponuje wszystkimi funkcjami, do których chciałabym mieć dostęp i dlatego zmieniłam go na obecny. Jego nazwę można zobaczyć w stopce bloga.
    Później oczywiście długo bawiłam się w personalizowanie ustawień, tak by wizualna strona odróżniała mój blog od innych, używających tego samego motywu. I tak powstała wersja, którą widać dzisiaj, i póki co nie odczuwam potrzeby dokonywania zmian. 
    Tytuł bloga chodził mi po głowie od jakiegoś czasu, przy czym zauważyłam, że zwrot "po godzinach", a także "pomieszane z poplątanym" pojawiają się już w tytułach innych blogów. Nie wiedziałam, czy nie będzie to jakąś przeszkodą czy nie, ale z perspektywy czasu mogę stwierdzić, że chyba nie jest. Bardzo chciałam użyć w tytule w jakiejś formie fleksyjnej przymiotnik poplątany, albo czasownik plątać, dlatego, że w dzieciństwie Ojciec, chyba trochę ironicznie, mówił mi, że "ciągle plączę te nici". Jako trochę zahukane dziecko, myślałam wtedy, że robię coś złego, że marnuję czas. Ale dziś wiem, że, cytując Stuhra z "Seksmisji", "natury się nie da oszukać". Jak ktoś plątanie nitek ma wpisane w DNA , to musi je plątać i już!

    Z założenia Po godzinach, czyli pomieszane z poplątaniem, miał być rodzajem pamiętnika, czy inaczej mówiąc, pewnym rodzajem albumu z moimi pracami rękodzielniczymi. Chciałam je pokazać trochę szerszemu gronu niż najbliższa rodzina. I owszem, częściowo tym jest. Ale przecież nie tylko! Blog stał się czymś o wiele więcej. 
    Najcenniejszą wartością dodaną do mojego dziewiarskiego ekshibicjonizmu, są relacje, jakie nawiązują się między mną, a odwiedzającymi mnie gośćmi. Dokonująca się w komentarzach wymiana myśli i doświadczeń jest dla mnie bezcennym przeżyciem. Trudno opisać ten dreszczyk emocji, który poczułam, kiedy na drugi dzień po opublikowaniu pierwszego postu, pojawił się pod nim pierwszy komentarz. Nie zapomnę tej ekscytującej myśli w głowie: "Ojej, to się dzieje naprawdę, ktoś mnie odnalazł w tym sieciowym gąszczu".

    Niedługo później pojawiła się propozycja Reni z Dziergawek, by wziąć udział w teście jej chusty. Po prostu zaniemówiłam, choć w głowie odbywała się gonitwa myśli i pytań: "Ale jak to? Ja? Testować? Przecież sama nigdy się do niczego nie zgłosiłam, bo  przecież umiejętności nie na takim poziomie, bo nie wiem, jak to działa, bo nie wiem, czy jestem na tyle skrupulatną, by wszystko pomierzyć, policzyć, zważyć, bo, bo, bo..." Ten pierwszy test jednak mnie bardzo ośmielił i podbudował samoocenę. Reniu, dziękuję za zaproszenie:-)

    Przyznaję, że czuję psychiczną więź ze wszystkimi dziewczynami pozostawiającymi ślad swojej wizyty w komentarzach. Przepraszam, że nie wymienię Was z imienia, czy nazwy bloga, ale wiedzcie, że cenię Wasze praktyczne uwagi, dobre słowo, poczucie humoru, a czasem refleksyjne podejście. To mnie bardzo podbudowuje i motywuje. Z przyjemnością zaglądam na Wasze blogi, gdzie znajduję za każdym razem mnóstwo inspiracji. 
    Okazuje się, że nie jestem jakimś reliktem przeszłości, że takich dziewiarskich freaków jak ja, jest wiele, często dużo młodszych i zdolniejszych ode mnie. Nie pozostaje mi nic innego, jak tylko czerpać od Was pełnymi garściami pozytywną energię i w miarę możliwości przerabiać ją na oczka prawe i lewe lub słupki i półsłupki. 
    Dziękuję Wam wszystkim za to, że do mnie zaglądacie, zawsze z radością na Was czekam.
    Jubileuszową prezentację otwieram zestawem: sweter plus skarpetki. Sweter to Rusałka, o której pisałam tutaj. Skarpety zaś wydziergałam z tej samej włóczki, ale dużo, dużo później - kiedy już załapałam, na czym polega dzierganie skarpet :-) Razem tworzą niezły komplet.
    Tutaj Starsza Córka prezentuje kardigan Petrol&Indygo. W założeniu miał być dla mnie, ale w efekcie końcowym okazał się zbyt dopasowany, zaś Starsza bardzo dobrze czuje się w oversize'ach. I tak kardigan zmienił właścicielkę. Niedawno powstały skarpety, które ze względu na użytą włóczkę w obszarze palców, pięty i w ściągaczu świetnie się komponują ze swetrem. 
        Więcej o skarpetkach widocznych na zdjęciu można przeczytać w tym poście.
        Na kolejnych zdjęciach  Starsza Córka przedstawia czapkę i chustę. O Chuście (nie) do kompletu pisałam już tutaj.
        Czapka zaś powstała według przepisu Makunki i można do niego zajrzeć tutaj.
    Pusty cokół w Galerii Rzeźb w Parku Śląskim, niemalże krzycząc, zaprasza do tego, by na niego wskoczyć i zastygnąć w pozie statycznej lub w bardziej dynamicznej. Poniżej: "Women's power" spontaniczny performens Starszej Córki :-) 
    Pod kurtką Sock(s)weater-Skarpetowiec, który można zobaczyć i o nim poczytać tutaj i tutaj.
    Poniżej to "Dziewczyna 83" - można by ironicznie zapytać, a która to jest? No, nieee... ani ta z prawej, ani ta z lewej, lecz ta w środku. Taki tytuł nosi to kamienne dzieło L. Trybowskiego we wspomnianej już Galerii rzeźb w Parku Śląskim. 
 Na zdjęciach powyżej i poniżej mam na sobie bawełniano-jedwabny sweter Hydra i chustę Zwariowany wirus.
    Poniżej dwa razy chusta i jeden raz sweter. Na pierwszym planie Serwatka - chusta dziergana w Serwach podczas letniego wyjazdu urlopowego. Młodsza Córka (która właśnie w tej chwili debiutuje na blogu) ma na sobie Smocze inspiracje, czyli chustę wydzierganą ściegiem krokodylej łuski. Dlaczego Partner Młodszej Córki ma na sobie Gorzki plaster miodu? Można o tym przeczytać tutaj.
    W niniejszym poście mało napisałam o prezentowanych udziergach, ale to dlatego, że o większości z nich już się kiedyś rozpisałam. Zamieściłam więc wiele odsyłaczy do adekwatnych wpisów. Mam nadzieję, że zajrzycie przynajmniej do niektórych z nich i poznacie historie związane z powstaniem danego udziergu.
    
    Pozdrawiam serdecznie wszystkie moje Czytelniczki i Czytelników (jeśli tacy są, to będzie mi miło jeśli ujawnią się w komentarzu). 

P.S. Te piękne, profesjonalne zdjęcia są autorstwa Michała - bardzo mu dziękuję- zaś te zwykłe robiłam ja i Mąż:-) Dziękuję także dzieciom za zgodę na publikację wizerunku.

sobota, 7 listopada 2020

Nie mogę przestać

czyli kolejny wysyp skarpetek

 Odkąd półtora miesiąca temu wydziergałam pierwsze w swoim życiu skarpetki (klik), nie potrafię, i na razie nie chcę, się zatrzymać i produkuję parę za parą. 

    Zastanawiałam się, co mnie w nich tak pociąga i wyszło mi na to, że nie jest tylko fascynacja nową dla mnie formą, a nawet nie tyle fakt, że efekt jest szybki a udzierg praktyczny - jest nią po prostu chęć nabywania nowych umiejętności, samodzielnego dochodzenia do zależności między ilością oczek nabranych, dodanych, odjętych, rzędów przerobionych prosto, rzędów skróconych, wydłużonych, różnych sposobów wykończenia. Każda para to dla mnie nowe doświadczenie, z każdą poznaję nowe tajniki kształtowania formy. To, że sama dochodzę do pewnych rzeczy, nie oznacza absolutnie tego, że nie korzystam z wiedzy doświadczonych dziewiarek. Oczywiście, że korzystam - nieoceniona okazała się Intensywnie Kreatywna ze swoim tutorialem - ale zobaczyć jak się coś robi, to jedna, a zastosować wiedzę teoretyczną w praktyce, to druga sprawa. I właśnie ten proces przejścia od teorii do praktyki jest tym, co ja nazywam samodzielnym dochodzeniem do pewnych wniosków.
    Myślę, że jak na tak krótkie, bo tylko półtoramiesięczne doświadczenie, to sporo się już nauczyłam, a  tyle jeszcze przede mną! Cały nieodkryty świat wzorów strukturalnych, ażurów czy żakardów. No i metoda dziergania skarpet od góry, której jeszcze nie wypróbowałam.

    Praca zdalna, ograniczenia kontaktów wszelakich oraz coraz dłuższe wieczory sprawiają, że w najbliższej przyszłości czasu na dzierganie chyba mi nie zabraknie. Zajęte dłonie mają działanie terapeutyczne i odciążają głowę, tego chyba nie trzeba udowadniać. Czasy takie, że wszystko, co koi skołatane nerwy, jest na wagę złota. Mnie pomagają druty.

    Wydziergałam kilka par, niektóre dziergałam dłużej niż standardowe dwa wieczory, ponieważ po drodze, nie będąc zadowolona z efektu, prułam je ze trzy razy.

    Poniższe skarpetki zrobiłam dla siebie. W swojej zasadniczej części zrobione są z szorstkiej 100% wełny Shetlook Pure Laine. Dostałam kilka motków w prezencie, leżały długo, bo nie wiedziałam, na co mogłaby się nadawać tak gryząca wełna. Nie zniosłabym jej na głowie, szyi, czy korpusie, ale na stopach mi nie przeszkadza, wręcz przeciwnie - przyjemnie je masuje.
    Potem przyszła kolej na skarpetki męskie. Mąż doczekał się wreszcie swojego udziergu.
Na płasko prezentują się zupełnie niewyjściowo, wręcz flakowato, ale na stopie już całkiem, całkiem...
włóczka skarpetkowa Atelier Zitron Trekking XXL, kolor 687
    Następne były również męskie - dla partnera młodszej córki. Włóczka ta sama, co w skarpetkach dla męża, czyli Trekking XXL od Zitrona, w kolorze 605.
Markerami zaznaczam co 10 rząd - łatwiej jest zrobić drugą skarpetkę.
 
A tu już na stopach właściciela :-) Kolor jest tutaj najbardziej zbliżony do oryginału
    W następnej kolejności powstały skarpetki dla partnera starszej córki. Żeby żaden z mężczyzn nie był w jakiś sposób wyróżniony, czy poszkodowany, to i te skarpety wydziergałam z włóczki Trekking XXL od Zitrona, tym razem w kolorze 391.
    W końcu zabrałam się za damskie pary, zmieniając przy okazji sposób kształtowania pięty. Korzystałam z tutorialu Intensywnie Kreatywnej (podlinkowałam na początku posta).
Poniższe pasiaste być może zostaną u mnie, a może oddam je którejś córce:-)
Ciemna włóczka to resztki po mężowskich skarpetach, jasna gradientowa, to też resztki - po swetrze dla starszej córki
    Natomiast ostatnie, które dzisiaj tutaj pokażę, przeznaczone są dla młodszej córki. Tutaj oprócz zastosowania nowej dla mnie metody kształtowania pięty, zupełnie inaczej je zakończyłam - zamiast ściągacza (z którym mam problem, bo albo jest za luźny, albo mało elastyczny) zrobiłam "ząbkowaną" lamówkę. W dziewczyńskich skarpetach fajnie to wygląda.
Włóczka to Atelier Zitron Trekking XXL w kolorze 677
To te skarpetki były po drodze trzy razy prute :-( 
    Nie są to wszystkie skarpety jakie udało mi się wyprodukować, ale na tych zakończę dzisiaj tę almost never ending story :-)

    Jednakże jeszcze jedna para pojawi się już niedługo, w następnym poście, obok innych dzieł rąk moich własnych.