piątek, 27 marca 2020

Padam na twarz

czyli jak nauczyciel pracuje zdalnie

Daje mi w kość. 
Ten tydzień zdalnej pracy daje mi w kość, dosłownie. Boli mnie kark, głowa, oczy, kręgosłup. Dlaczego? Praktycznie całe dnie spędzam przed komputerem. Nie wiem, czy muszę. Zapewne mogłabym narzucić sobie reżim maksymalnie 8 godzin, tak jak mówi kodeks pracy, ale wiem, że jeśli nie „obrobię się” na bieżąco, to w kolejnych dniach „utonę” w zaległościach.

Zakładając bloga przekonana byłam, że będę pisać tylko i wyłącznie na tematy okołodziewiarskie. Obecna sytuacja niejako wymusza też inne tematy. Zresztą, podtytuł bloga "pomieszane z poplątanym" uprawnia mnie do tego.

Jestem nauczycielem, pisałam już o tym w poprzednim poście. Od 12 marca prowadzimy lekcje zdalnie. Do 24 marca były to tylko powtórki i materiały rozwijające zainteresowania, nie było podstawy prawnej, by ucznia „zmusić” do takiej formy uczestnictwa w edukacji, nie można było egzekwować od ucznia wykonania poleceń. Od 25 marca zdalne nauczanie jest obowiązkowe, które ma potrwać wstępnie do 11 kwietnia.

Jak to zdalne nauczanie wygląda w praktyce?

Mogę wypowiadać się tylko za siebie i ewentualnie męża, który też jest nauczycielem. 
Otóż lekcje nie odbywają się w czasie rzeczywistym. Nie ma możliwości technicznych, by stosować tele-lekcje. Komunikujemy się przez e-dziennik. Dobrze, że mamy go w szkole. Wiem, że są w Polsce szkoły, które nadal mają tradycyjne dzienniki. 
Codziennie wysyłam uczniom materiały dydaktyczne oraz formy sprawdzające wiedzę. No i tak, w środę 25.03. wysłałam wiadomości do 99 uczniów (5 oddziałów, 3 przedmioty), w czwartek 26.03. do 130 uczniów (7 oddziałów, 2 przedmioty), piątek 27.03. do 91 uczniów (6 oddziałów, 2 przedmioty). To są tylko 3 dni. Każdą lekcję trzeba przygotować w formie elektronicznej, np. karty pracy, które normalnie mam w formie do kserowania, muszę przepisać i dokument udostępnić  - robię to przez Dysk Google. Nie ma ustalonej jedynej formy komunikacji z uczniem. Właściwie każdy nauczyciel może korzystać z tego, co dla niego wygodniejsze. Czy to e-dziennik, czy prywatny (?!) e-mail, czy różne platformy. Chaos. Gdybym była uczniem, dawno bym zgłupiała. 

I tu wielki podziw dla uczniów. Oni to ogarniają. I to w tempie ekspresowym. Może przyczynia się do tego fakt, że to już nie są małe dzieci, tylko młodzież technikum, a Internet towarzyszy im od urodzenia i nie ma przed nimi tajemnic.

Co innego ja, która owszem dość szybko się uczę nowych możliwości, jakie daje mi technologia informacyjna, ale nie jest to moje naturalne środowisko. 
Dlatego jestem wykończona tymi pierwszymi dniami obowiązkowego zdalnego nauczania. Uczniowie nieustannie nadsyłają wiadomości z wykonanymi zadaniami, a i tak wymagam tylko, żeby przesyłali te, które są na ocenę, a nie wszystkie ćwiczenia, które zadaję. 
Łatwo obliczyć, że przez trzy dni wysłałam zadania do 320 uczniów. Nie, nie uczę tylu różnych uczniów. Uczę trzech przedmiotów, niektóre w wymiarze 2 godzin, dlatego do niektórych oddziałów wysyłam po 2-3 wiadomości. Nie wszyscy odesłali mi już wykonane zadania – mają wydłużone terminy – ale i tak codziennie dostaję po kilkadziesiąt informacji zwrotnych. Trzeba to przeczytać,  jakoś zarchiwizować, sprawdzić i ocenić. I tu moje miłe zaskoczenie. Większość uczniów pracuje samodzielnie, tzn., że nie stosują strategii „jeden robi, reszta kopiuje”. Wniosek ten wysnuwam na podstawie prac, które zdołałam już sprawdzić.

W tym miejscu mała dygresja.

Nie wiem, co wpływa na tych młodych ludzi, ale takiej pracowitości, terminowości i zaangażowania nie zaobserwowałam u nich od... no, nie pamiętam od kiedy, chyba nigdy. Czy oni uczą się teraz z nudów? Bo nie mogą się spotykać, bo filmy na Netflixie już obejrzane, bo nie mogą wyskoczyć do galerii? A może wyczuli w tym szansę dla siebie. Szansę na lepsze oceny, bo zadanie przesłane zdalnie to nie to samo co kartkówka, czy sprawdzian, gdzie nauczyciel pilnuje z zegarkiem w ręku? 
Inna przyczyna, dlaczego padam na twarz? 

Rano e-dziennik „muli”, bardzo powoli się ładuje. W środę 25.03. cudem było zalogowanie się. No, ale próbować trzeba, więc „wisisz” nad stroną i nieustannie odświeżasz. Po południu uczniowie zaczynają zasypywać skrzynkę wiadomościami i trwa to do późnej nocy. W międzyczasie muszę przygotować materiały na następny dzień: polecenia, karty pracy z niemieckiego, prezentacje z WOKu i filozofii dla uczniów, którzy nie mają podręczników. Ogrom wysiłku. Od trzech dni jestem nieustannie „w pracy”,  prawie nie wiem, jak się nazywam.

Nie opisuję tego, żeby narzekać dla narzekania. Chcę pokazać, jak wygląda rzeczywistość polskiej szkoły w czasie epidemii z perspektywy nauczyciela. Nauczyciela, który pracuje w średnio doposażonej szkole, z uczniami, którzy swoje ambicje kierują raczej w stronę przedmiotów zawodowych niż ogólnoksztacących.
Mogę się tylko domyślać, że  zdalne nauczanie z perspektywy uczniów i rodziców jest też bardzo trudnym doświadczeniem. 
Pewnie ktoś mógłby powiedzieć, że można to inaczej, lepiej zorganizować. Oczywiście, że tak. Ale konia z rzędem temu, który powie mi jak. 

Przyszły tydzień będzie hardcorowy.

I żeby nie było zupełnie niedziewiarsko. 

Dla zachowania zdrowia psychicznego robię sobie krótkie przerwy, w których dziergam. Powstaje sweter dla Młodszej. Rodzi się w bólach, bo wielokrotnie zmieniałam koncepcję i prułam. Całe szczęście zostało już niewiele, bo tylko dokończenie drugiego rękawa.
Pozdrawiam wszystkich odwiedzających mnie zdalnie :-)
A swoją drogą... ile treści kryje się w słowie "pozdrawiam". Zdrowia życzę.

niedziela, 22 marca 2020

Zdalne nauczanie

czyli zostaję w domu

Od 12 marca zostały zawieszone zajęcia edukacyjne w szkołach średnich. Szkoły podstawowe i przedszkola jeszcze przez dwa dni opiekowały się dziećmi nie prowadząc zajęć edukacyjnych.
Stan zawieszenia miał obowiązywać do 25 marca i w tym okresie nauczyciele zobowiązani byli przesyłać uczniom materiały do samodzielnego opracowania o charakterze powtórzeniowym lub rozwijające zainteresowania. Dziś już wiadomo, że zawieszenie zajęć w szkole potrwa dłużej co najmniej do 10 kwietnia.

Szkoła, w której pracuję - technikum i szkoła branżowa, (na marginesie wspomnę, że wspólnie z mężem), od kilku lat korzysta już z e-dziennika. Tą drogą odbywa się więc komunikacja z uczniami i rodzicami. Niestety dziennik, z którego korzystamy nie ma opcji podpinania załączników do wiadomości. Jest to problem, ale do rozwiązania.

Nasi uczniowie w znacznej części nie posiadają podręczników. O ile na regularnej lekcji nie jest to jeszcze tragedią, bo mam wersje podręczników na tablicę multimedialną, to w obecnej sytuacji nauki na odległość, nie mogę wydać polecenia np. "Zapoznaj się z treścią tekstu z ćw. 1 na str 13, a następnie zdecyduj czy poniższe zdania są prawdziwe czy fałszywe", bo wiem przecież, że ten uczeń tej książki nie ma i nie kupi. Opcją jest zrobienie printscreenu i wrzucenie go na prywatny dysk i przesłanie uczniom linku.*

Ja uczę trzech przedmiotów ogólnokształcących. Jeśli się przyjrzeć uważnie zdjęciu to można odczytać, że jest to język niemiecki, filozofia i wiedza o kulturze. Tak, tak, żeby móc mieć etat przy  i tak stosunkowo niskim  jak do tej pory pensum, musiałam skończyć dodatkowe fakultety, a i tak od kilku lat co roku w maju muszę podpisywać zgodę na ewentualne obniżenie mi etatu nawet do 1/2. Dla nauczyciela z 28-letnim stażem jest to uczucie jakbym oberwała brudną szmatą w twarz. A od przyszłego roku pensum ma być podniesione o 6 godzin. Przy trwającym nadal niżu demograficznym i kiepskim naborze do klas pierwszych nie mam szansy na etat. Taką mam perspektywę na nieodległą przyszłość.

I w tym kontekście stresów związanych z niepewnością zatrudnienia od nowego roku szkolnego, przychodzi mi się zmierzyć ze zdalnym nauczaniem, czymś nowym dla mnie i większości nauczycieli.
Trzeba sobie zadać kilka pytań:
Ile czasu będę potrzebować na opanowanie nowej platformy rekomendowanej przez MEN?
Ile czasu będę potrzebować, żeby przy użyciu narzędzi, które ta platforma oferuje, przygotować materiały dla uczniów?
Czy będę musiała adresy e-mailowe uczniów ręcznie wprowadzać? (jeśli tak, to cały dzień trzeba będzie na to poświęcić)
Nauczanie w czasie rzeczywistym?
Kto mnie przeszkoli?
Kto ma mi zapewnić warunki do jego prowadzenia?
Dlaczego mam korzystać z prywatnego sprzętu i prywatnego dostawcy Internetu?

Coraz częściej zadaję sobie pytanie: po co? Po to, by zaraz po powrocie nauki do szkół dostać kolejne pismo o ograniczeniu etatu?

Czytam na niektórych blogach o depresyjnych myślach w związku z zamknięciem w domu i związanych z obawą przed koronawirusem, u mnie dochodzi jeszcze strach przed utratą pracy. Dlatego, mimo, że można by pomyśleć, że opływam teraz w czas wolny, który można twórczo dziewiarsko zagospodarować, nie do końca tak się dzieje. Straciłam na motywacji i na pewności tego, czego chcę. Owszem mam sweter na drutach. Zaczynałam go chyba 10 razy od góry i prułam. Potem zaczęłam od rękawów, zrobiłam je i zdecydowałam się na inną koncepcję, inny wzór - rękawy pójdą do sprucia. Zaczęłam sweter od dołu, robię korpus, ale idzie mi jak po grudzie.

Nawet filmoteka w TV mnie nie ciągnie. Słucham podkastów kryminalnych, co mnie z jednej strony interesuje, ale z drugiej jeszcze bardziej dobija.

Kiepski ten wpis. Nic a nic optymistyczny.

Mam nadzieję, że to tylko przesilenie wiosenne i wkrótce wróci mi werwa.

*EDIT
W komentarzu Gackowa zwróciła mi uwagę na fakt, że w ten sposób mogą być naruszone prawa wydawnictw lub autorów. Zgadzam się z nią i nie polecam takich działań. 

niedziela, 15 marca 2020

Sock(s)weater po raz drugi

czyli sesja w plenerze


W poprzednim poście nakreśliłam okoliczności, w jakich zamiast planowanych skarpetek powstał sweter Sock(s)weater lub inaczej Skarpetowiec.
Nie zamieściłam w nim zdjęć "naczłowieczych", tzn. sweter nie był prezentowany na modelce, którą docelowo jest jego właścicielka, czyli Starsza Córka. 
Niepewność tego, kiedy będę miała okazję przekazać jej prezent oraz tego, czy będzie sposobność na zorganizowanie jakiejś sensownej sesji na zewnątrz, a przede wszystkim moja niecierpliwość i chęć pochwalenia się jak najszybciej nowym udziergiem, były powodem opublikowania tak niekompletnego wpisu.

Dziś nadrabiam braki.
Nie jestem dobrym fotografem, nie posiadam profesjonalnego sprzętu fotograficznego, mało tego - nie mam nawet zacięcia do dokumentowania życia rodzinnego. Często post factum żałuję, że nie uwieczniłam jakichś wydarzeń, ale w trakcie ich trwania po prostu nie przychodzi mi do głowy, żeby wyjąć telefon i pstryknąć zdjęcie, albo nagrać filmik. 
Podobnie jest z dokumentowaniem mojego robótkowania. Rzadko się zdarza, że fotografuję poszczególne etapy powstawania czegoś. Choć nie w przypadku Skarpetowca. Jemu akurat zrobiłam wyjątkowo dużo zdjęć.
Zdjęcia do mojego bloga robione są telefonem. Zwykłe zdjęcia, zwykłym telefonem, bez profesjonalnego podejścia do kompozycji, kadrowania, oświetlania, wyostrzania i czego tam jeszcze... Później czasem coś przytnę, żeby nie chwalić się bałaganem na drugim planie, czasem coś doświetlę, bo tak mi podpowiada program Zdjęcia Google. Amatorszczyzna.

Ale nie dzisiaj. 

Dzisiaj korzystam z uprzejmości Michała, młodego fotografa, który wyciąga moją Starszą na górskie wycieczki i który pięknie sfotografował  Sock(s)weater w cudnych okolicznościach przyrody. Chociaż nie do końca jestem pewna, czy fotografował sweter czy Starszą - chyba jednak Córkę.
Można zobaczyć, że Sock(s)weater był w drodze na Śnieżkę i trzeba mi uwierzyć na słowo, że szczyt zdobył. 
 
Echa koronawirusa zawędrowały aż tam - 1603 m n.p.m.
Mianowicie w połowie wspinaczki Młodzi dostali telefon ze schroniska, że mimo wcześniejszej rezerwacji, ze względu na wprowadzenie rozporządzenia o zamknięciu m.in. schronisk dla turystów, nocleg będzie niemożliwy. Pobyt w Karkonoszach trzeba było skrócić, ale wycieczka, patrząc na piękną, słoneczną pogodę na zdjęciach i fakt, że szczyt został zdobyty, była chyba udana.
No i ja mam cudowne zdjęcia.
Dziękuję Michałowi za udostępnienie zdjęć i Córce za zgodę na publikację wizerunku.

niedziela, 8 marca 2020

Sock(s)weater - Skarpetowiec

czyli nie będzie skarpetek będzie sweter

Podglądam sporo blogów dziewiarskich i wiele autorek prezentuje własnoręcznie wydziergane skarpety - jednokolorowe, wielobarwne, gładkie, w paski, ażurowe, z warkoczami. Różne. Niektóre z dziewiarek specjalizują się w robieniu wyłącznie skarpet, twierdząc nawet, że są uzależnione od ich produkowania.
Ja jeszcze nigdy nie wydziergałam żadnej skarpety i obok pięciopalczastych rękawiczek są jedyną częścią garderoby, która nie wyszła spod moich drutów. 
Dlaczego dotąd jeszcze nie spróbowałam? No właśnie, nie wiem. 
Pomyślałam, że najwyższy czas podjąć się zadania. Przecież znam techniki dziewiarskie: i magic loop, i rzędy skrócone, umiem dodawać i odejmować oczka, nawet kiedyś używałam techniki z pięcioma drutami w jakiś pracach dziewiarskich. A dodatkowo dawno, dawno temu zakupiłam broszurę Diany Robótki Extra z opisami wykonania skarpet metodą 4 kroków. Wystarczyło ją zdjąć z półki, zdmuchnąć kurz i przeczytać ze zrozumieniem opisy wykonania. 
Pozostało mi  jeszcze zainwestować we włóczkę skarpetkową i zabrać się do pracy. 
Włóczkę No Name kupiłam na jakiejś promocji w Aldi - stwierdziłam, że nie będę na początek przepłacać. Uzbrojona w opisy wykonania i zapał podsycany wizją moich stóp ubranych we własnoręcznie wydziergane skarpety - zaczęłam...
Próbowałam dziergać i od palców, i od ściągacza, i magic loopem, i pięcioma drutami... wielokrotnie... Męczyłam się cały wieczór i ... odpuściłam. Skarpety mnie pokonały. Mam nadzieję, że przegrałam bitwę, ale nie całą wojnę. Pewnie jeszcze kiedyś spróbuję, kiedy zapomnę jak smakuje uczucie porażki.
Włóczka skarpetkowa miała czekać na kolejną próbę zmierzenia się ze skarpetkami, ale się nie doczekała. Na kolejnej promocji, tym razem w Kauflandzie, zakupiłam kolejne motki włóczki skarpetowej i postanowiłam przerobić ją na sweter dla Starszej. I co z tego, że wełna była w innym kolorze niż ta, którą miałam w domu. Obie były gradientowe. Dodatkowo postanowiłam dołożyć do nich bawełniane kordonki, które w ogromnej palecie barw zalegają od lat w moich zapasach.
No i powstał sweter  Sokc(s)weater czyli Skarpetowiec.
Tutaj jeszcze przed zblokowaniem:
I w trakcie blokowania:
Przy okazji wyważyłam już otwarte drzwi: zastosowałam metodę robienia rękawów stosując żywe oczka dobierane na szydełkowym łańcuszku. W ten sposób korpus i karczek są robione jednym ciągiem od dołu, a rękawy są później dorabiane od góry. 
Markerami zaznaczam, w którym rzędzie odejmuję oczka. Później jest łatwo wydziergać drugi taki sam rękaw.
Myślałam że wynalazłam koło, że odkryłam Amerykę, że ujawnił się mój dziewiarski geniusz. Do momentu, kiedy już po ukończeniu swetra przeczytałam albo na blogu Antracytowej, albo w jakimś jej komentarzu na innym blogu (sorry, ale nie pamiętam), że stosuje taką metodę. 
No cóż, nie zostanę Kolumbem świata dziewiarskiego. Pocieszam się jednak, że doszłam do niej niezależnie, z ręką na sercu - nigdy wcześniej o niej nie czytałam. Chciałam po prostu zmodyfikować metodę Swetrów Doroty, w której rękawy robi się osobno zostawiając niezamknięte oczka, a potem dokłada się je do korpusu i  przerabia dalej odejmując oczka na raglan. W tej metodzie trzeba jednak zaszywać później dziury pod pachami. Metoda z oczkami na szydełkowym łańcuszku pozwala uniknąć dziur.
Niestety brak zdjęć naczłowieczych. Nie wiem, kiedy nadarzy się okazja, żeby wręczyć Starszej sweterek, nie mówiąc już o tym, że nie wiem, kiedy będzie możliwość i warunki pogodowe, żeby ją sfotografować.
I na koniec animacja, którą podesłały mi Zdjęcia Google. Uśmiałam się, bo Sock(s)weater - Skarpetowiec pokazuje wiele mówiący gest Kozakiewicza. Zastanawiam się tylko komu i w jakiej sprawie. Interpretacja dowolna.
DANE TECHNICZNE:
włóczka: 
1). TALENTUS Strickgarn 75% wełna 25% polyamid Exclusively by Kaufland 100g /400m, zużycie :187g/748m
2). No Name (Aldi) włóczka na skarpety  75% wełna superwash 25% polyamid, 50g/210m, zużycie: szara - 34g/143m, gradientowa - 86g/361m
3). kolorowe kordonki w ilości niepoliczonej i niezważonej
Zużycie: w sumie 1252m
druty: 3.0 i 2.5(ściągacze)

środa, 4 marca 2020

Chusta (Nie) Do Kompletu

Będąc jakiś czas temu w odwiedzinach u Siostry pochwaliłam się jej moim najnowszym wtedy udziergiem, czyli chustą Floating Colors: 
- "Patrz jaka milutka, to wełna z merynosa i kaszmir, nic niedrażniąca, no, dotknij, sprawdź!"
- "Rzeczywiście, wyjątkowo miła i fajny kolor".
- "Chcesz? Masz! Ja sobie zrobię drugą."
Niedokładnie tak przebiegała rozmowa, ale efekt był taki, że z wizyty u Siostry wróciłam z gołą szyją.
A potem dostałam propozycję testowania czapki Floating Colors - Hat. 
No tak, oddałam chustę w dobre ręce, ale nawet gdybym nadal była jej szczęśliwą posiadaczką, nie mogłabym dorobić do niej czapki. Nie dlatego, że już nie miałam pasującej do niej kolorystycznie włóczki (bo miałam), tylko dlatego, że nie spełniała ona wymagań technicznych - nie mogłam uzyskać odpowiedniej ilości oczek w próbce, nawet przy zastosowaniu podwójnej nitki. 
Tak więc w obu tych projektach autorstwa Renaty Witkowskiej użyłam skrajnie różnych włóczek, nijak do zestawienia ze sobą ze względu na kolorystykę. 
Hmm, no to nici z kompletu? 
Nie do końca. Kupując włóczkę Malabrigo Rios na czapkę zaopatrzyłam się od razu w jej cieńszą wersję Malabrigo Lace. Kolor Aniversario z nazwy jest ten sam, ale w gotowych wyrobach okazało się, że znacznie się różni. Grubsza wersja Rios użyta w czapce jest wyrazista i intensywna, zaś Lace jest przyblakła i mniej nasycona kolorystycznie.
Czapkę pokazałam w poprzednim poście. Dziś pora na chustę. 
Dlaczego jest Chustą (Nie) Do Kompletu?
Ponieważ nie była już testową chustą postanowiłam wprowadzić zmiany. Zrezygnowałam z formy strzałki, gdzie trzeba pilnować proporcji, bo ma to wpływ na zużycie włóczki i nie można sobie w dowolnym momencie zakończyć projektu. Ostatnio moja ignorancja zemściła się na mnie, kiedy zabrakło mi włóczki za ostatnie cztery rzędy, żeby zakończyć chustę strzałkę. Pisałam o tym tutaj.
Dlatego przyjęłam formę trójkąta równoramiennego - wygodną, bo rozmiar można dopasować do zasobów włóczkowych.
Z czapką Floating Colors oprócz użytej włóczki w tym samym odcieniu, łączy chustę jeszcze zastosowany ścieg, tj. Stockinette Brioche Sitch. 
Czapka jest mięsista i konkretna, tzn. czuć, że trzyma się ją w dłoni lub ma się ubraną na głowie. Natomiast chusta jest jak mgiełka, lekka jak piórko. Można zapomnieć, że ma się ją wokół szyi.
 Kupiłam dwa precelki po 50g, przewinęłam, zważyłam i okazało się, że w obu były dodatkowe 4g.
Planowałam zużyć włóczkę do ostatniego metra, ale nie dałam rady. Dzierganie z takiej cienizny (nie chodzi o jakość!) jest wielkim wyzwaniem, więc w pewnym momencie stwierdziłam: "Dość! Wystarczy! Nie musi być większa". Ze 108g zostało mi jeszcze 30g, czyli ok 260m. Nie wiem jeszcze na co je wykorzystam. Może jakaś podpowiedź?
DANE TECHNICZNE:
włóczka: Malabrigo Lace 100% Baby Merino
kolor: Aniversario
druty: 3.0
zużycie: 78g/ok.670m